Autor: Mazin
Było o Transformers no to musi być i o G.I.Joe... A REAL AMERICAN HERO!
'Siostrzany' produkt Hasbro/Marvela który razem z robotami wielce namieszał na rynku zabawkowo-medialnym w latach 80tych, sam zresztą chyba zbierając z obopólnego sukcesu więcej...
Nic dziwnego, że ten gigant i u nas musiał się z czasem pojawić i nieźle w dziecięcych głowach pozamiatać. Choć nikt z nas zaczytany dotąd w Punisherze, Spidermanie czy Batmanie i bawiący się Lego czy He-Man'ami jeszcze o nim nie słyszał.
Najpierw pojawiły się plastikowe ludziki, początkowo małe ilości "próbne", wkrótce wypełniając kolejne półki i ściany sklepowe.
Jednocześnie po kraju chodziły już w tym czasie pirackie wersje filmu animowanego.
A że na łamy komiksu przenoszono wszystko - w kioskach był już Alf czy Różowa Pantera, pojawienie się zeszytów o popularnych żołnerzach nikogo specjalnie nie zdziwiło.
Widok loga G.I.Joe za szybą Ruchu wydawał się więc oczywistością...
Oczywistość ta miała jeszcze potem potrwać przez 4 następne lata i 32 kolejne numery.
Na starcie trzeba zauważyć że choć plan marketingowy dla obu marek Hasbro był niemal identyczny, tak komiksowe wprowadzenie do owych światów jest w polskim wydaniu już zupełnie inne.
W odróżnieniu od Transformers seria nie zaczyna się bowiem od pierwszego amerykańskiego numeru i nie znajdziemy zatem żadnego wstępu o stworzeniu dwóch zwalczających się frakcji czy prezentacji ważniejszych postaci.
Zamiast klasycznego 'pilota' zostajemy wrzuceni więc od razu do 44go numeru, co nie przeszkadza jednak w żaden sposób w odbiorze czytanej historii... choć da się odczuć wyraźnie, że coś już się jednak "wcześniej działo"...
Przygodę z G.I.Joe rozpoczynamy od, niezwiązanej z osią fabularną serii, niezależnej opowieści o odbywających się na pustyni ćwiczeniach jednostki, której członkowie zostają zaatakowani przez bojowe androidy Cobry, a przede wszystkim tajemnicze szybko się rozrastające rośliny zdolne unieruchomić wojskowe pojazdy i uśpić żołnierzy. Schwytani w ten sposób wojacy, po przebudzeniu wystawieni zostają na kolejną próbę, stając się częścią eksperymentów Cobry na nowej broni.
Druga historia ( # 45 ) zabiera nas już do głównego nurtu wydarzeń gdy to spadochroniarz G.I.Joe - Ripcord, działając z własnej woli i ignorując rozkazy, udaje się na wyspę Cobry by odnaleźć swoją ukochaną. Jednocześnie zjawiają się tu dwaj ninja - Snake-Eyes i Storm-Shadow z zamiarem zemsty na ukrywającym się na wyspie zabójcy swego mentora... co jest jedynie wstępem do istnego trzęsienia jakie nastąpi w numerze 2/1992.
W zeszycie debiutują Bazzoka, Heavy Metal, Crank-Case, Alpine, Quick Kick i Dr. Mindbender ( z niewiadomych przyczyn nazywany w pierwszym momencie Doktorem Brainwave ), poraz pierwszy pojawiają się tu także B.A.T.sy i Snake Eyes w swojej drugiej ( najbardziej rozpoznawalnej ) wersji.
Bonusem są dwa profile - Hawka i Komandora Kobry, zaczerpnięte z niewydanego w Polsce dodatku "G.I.Joe: Order of battle".
Obie części napisał Larry Hama a narysował mój ulubiony artysta serii Rod Whigham i jest to jeden z najlepszych polskich numerów G.I.Joe w ogóle.
"Strzelania" i krwi jest jak na ten tytuł bardzo tu mało, walka w pierwszej historii odbywa się w dosyć nietypowy sposób, a druga skupia się bardziej na intrydze, przez co ma się wrażenie że cały zeszyt jest nieco bardziej "lajtowy" od reszty, przez małą ilość postaci i niewielką wagę można tu mówić o jakby 'kameralnym' jego charakterze.
Wyróżnia go to zdecydowanie od nasyconych masą pojazdów, bohaterów i eventów kolejnych numerów.
Odmienna jest także... sama okładka! Autorstwa Michaela Goldena.
Jedyna taka w całej serii.
W przeciwieństwie do większości pozostałych postacie na niej nie są ukazane w żadnej akcji, nie odnosi się do zawartej w środku historii, prezentując członków G.I.Joe jakby pozujących do wspólnego zdjęcia.
Mamy tu więc troje bohaterów numeru, Layde Jaye, Ripcorda i Snake Eyes'a ze jego oswojonym wilkiem Timberem ( tutaj wyglądający trochę jak skrzyżowanie niedźwiedzia z tygrysem ), jest także wielki Roadblock z jeszcze większą giwerą oraz... płetwonurek Torpedo... nie chcący ustąpić koledze rozmiarem pukawki...
Jednocześnie wyjątkowość okładki pierwszego numeru świetnie podkreśla czarna ramka.
Jako, że TM-Semic było z początku swojej działalności częścią wielkiego szwedzkiego koncernu medialnego, korzystano często z opracowanych przez inne filie materiałów. Pierwszy polski numer jest zatem niemal identyczny jak te którymi G.I.Joe debiutowało w Skandynawii.
Poniżej możecie zobaczyć okładki kolejno: fińskiego i norweskiego oraz duńskiego i szwedzkiego wydania ( wszystkie 1988 rok ):
Jak widać polska wersja różni się od pozostałych głównie... tytułem!
Tranformers wszędzie na świecie to po prostu Transformers, ale z G.I.Joe tak łatwo już nie jest.
Czemu taka sytuacja?
Otóż w Europie z początku G.I.Joe próbowano podłączyć do popularnej brytyjskiej serii zabawek i komiksów "Action Force". Czysto amerykański skład grupy umiędzynarodowiono a historie z ich udziałem przeplatały się np z akcjami chłopaków z SAS. ... bardzo przy okazją komplikując całą historię.
Tak przynajmniej pozostało w Zjednoczonym Królestwie, w pozostałej części Starego Kontynentu skupiono się wyłącznie na kopiowaniu amerykańskiego oryginału, pozostała jednak NAZWA. Logo ACTION FORCE znajdowało się na opakowaniach większości ludzików dostępnych u nas na początku lat 90ych.
Redakcja TM-Semic zdecydowała się jednak temu trendowi nie podporządkować i jedynym namacalnym śladem "Action Force" w komiksie jest mały znaczek w prawym dolnym rogu okładki... G.I.JOE.
---------
Poniżej możecie zobaczyć oryginalną wersję okładki - Rocznik G.I.JOE z 1986go roku. Moim zdaniem nasz motyw kolorystyczny wypada zdecydowanie lepiej:
Materiały oryginalne ( 1986 rok ):
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz